Dlaczego w ogóle szyję?

Dawno, dawno temu, kiedy byłam niekoniecznie piękniejsza, lecz na pewno młodsza, wizyty w sklepach z ubraniami wpędzały mnie w czarny dół. Nie dość, że wybierać musiałam z największych dostępnych rozmiarów (które z tajemniczych powodów zawsze były wykupywane jako pierwsze), to jeszcze najpierw wymyślałam sobie ciuch, a potem szukałam go w sklepie. Jak się łatwo domyślić, poszukiwania kończyły się fiaskiem, a ja wracałam do domu z pustymi rękami albo zakupami będącymi wynikiem kompromisu pomiędzy mną a przemysłem odzieżowym.

Żeby jeszcze to, co kupowałam, jakoś na mnie leżało... Niestety, moje ciało nie mieściło się we wzorcach. Biust za duży, ramiona za wąskie, talia za głęboka, a rękami chciałam ruszać nawet w marynarce. Ale miałam wymagania!

Do tego jeszcze zawsze miałam problem z korelacją między jedzeniem a wagą. Mówiąc krótko, utyło mi się i z wiekiem coraz więcej ciastek dźwigałam pod skórą, aż stało się to, co musiało się stać, czyli wyrosłam z rozmiaru 44. I weź tu, człowieku, porządnie wyglądaj, sukienkę kup, jak znasz jeden sklep z ubraniami w większych rozmiarach, na dodatek okropnymi (kilka przyzwoitych sklepów plus size w moim mieście otworzyło się dużo później).

Poszłam więc do sklepu z tkaninami. Dokonałam wyboru złego, bo kupiłam wełnę parzoną, która była gruba, a ja nie umiałam prawie nic, obchodzić się z grubymi tkaninami tym bardziej. Do tego kupiłam podszewkę, patrząc tylko na kolor i czy nie będzie za droga. Naoglądałam się filmików na Youtubie, wybrałam fason spódnicy, a podczas świąt usiadłam do mamowego Łucznika i zaczęłam działanie. Efekt tych działań sprułam pół roku później i na nowo uszyłam, ale i tak rodzina była pod wrażeniem, że uszyłam coś, co ma zamek i nadaje się do noszenia. A ja, zachęcona pierwszym sukcesem, uszyłam drugą spódnicę.
Obie służą mi dziś jako ciuchy po domu, bo na zewnątrz wyjść w nich wstyd. Ale za to w trzeciej chodzę do ludzi.
Zachęcona sukcesem oraz oczytana porad typu "weź ciuch, który lubisz, odrysuj i uszyj kopię" uszyłam sobie spódnicę ołówkową na bazie starej. I co? I za mała wyszła - generalnie nie jest to metoda dla początkujących osób. Tkanina, całe szczęście, się nie zmarnowała - spódnica po zwężeniu trafiła do garderoby mojej zawsze perfekcyjnie szczupłej mamy.


Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, a niepowodzenia traktowałam jako lekcje konstrukcji i szycia, potem były sukienki, a nawet bolerko z gotowego wykroju. Przy okazji szycia bolerka pytałam o różne rzeczy na Papavero, a autorka Papavero napisała mi coś, co powtarzam jak mantrę, gdy coś mi nie wyjdzie - "na pruciu człowiek uczy się najwięcej". Prawdziwy wiatr w żagle złapałam, kiedy uszyłam sobie całkiem zgrabny płaszcz (nieważne, że w dzień pisania tego tekstu wisi na manekinie z wyprutą podszewką i czeka na poprawki). Ambicja zaprowadziła mnie na kursy konstrukcji ubioru, dzięki czemu droga od pomysłu do gotowego wyrobu jest dla mnie możliwa do przejścia.

Moja pierwsza w życiu koszula. Gniecie się jak papier, za to jest przewiewna, że mimo długiego rękawa mogę nosić ją w tropikalnych temperaturach.
Zdjęcie zrobiłam na balkonie starego mieszkania, a wiatr mi w tym nie pomagał...



Tak pobieżnie wygląda moja szyciowa historia. Jestem plus size, więc zaczęłam szyć, też dla osób plus size. Zbadałam ten temat na różne sposoby, próbne konstrukcje testowałam na ludziach - w tym miejscu pozdrawiam serdecznie cierpliwą Katarzynę, która jako pierwsza w historii dziejów założyła na grzbiet koszulę z moją metką. Dzięki testom i dzięki Kasi okazało się, że moje przemyślenia i spostrzeżenia na temat metod konstrukcji odzieży są słuszne - ale o tym napiszę innym razem.

Jeśli masz ochotę o cokolwiek mnie dopytać, możesz to zrobić poprzez komentarz. Choć na co dzień jestem milczkiem, na temat tkanin i szycia mogę gadać bez końca.

Komentarze